Piotr Zwoliński: Najpiękniejszy dzień w moim życiu
26 sierpnia 2015; 14:58
Grojec24.net
0 komentarzy
Z Piotrem Zwolińskim, powstańcem warszawskim z batalionu Parasol, członkiem Szarych Szeregów, żołnierzem AK „Głuszec” Grójec i ROAK Grójec rozmawia Tomasz Plaskota.
Urodził się Pan w Warszawie, ale wojenne losy rzuciły Pana do Grójca. Jak Pan tu trafił?
Proboszczem w Grójcu był mój wuj, ks. dziekan Aleksander Bujalski. Na plebanię przywoziłem kolejką wąskotorową z Warszawy prasę podziemną: „Lux Mundi”, „Szaniec”, „Walkę”, „Biuletyn Informacyjny”. Dostarczałem ją ks. Bolesław Stefańskiemu. W powstaniu warszawskim mój batalion był najpierw na Woli, a później na Starówce, gdzie dostałem rozkaz przebicia się do Grójca i sprowadzenia pomocy. Przeszedłem kanałami do Służewia, dotarłem na plebanię do ks. Stefańskim, z Grójca wyruszyło kilkunastu żołnierzy AK i kilka wozów z bronią. Na Służewiu było wojsko z ciężkim sprzętem, AKowcy stwierdzili, że nie damy rady przejść. Wróciliśmy do Grójca.
W styczniu 1945 r., kiedy Niemcy wycofali się z Grójca, dowództwo AK powierzyło Panu dowodzenie patrolem, który miał zająć budynek starostwa w Grójcu.
Przez kilka godzin, od 5 do 13, Grójec był wolny, Niemcy już wyszli Sowietów jeszcze nie było. Dowodziłem niewielkim, trzyosobowym patrolem. Miałem siedemnaście lat, ale dowodziłem dwoma starszymi od siebie żołnierzami. Byłem bardziej doświadczony od nich, walczyłem w powstaniu. Po drodze, w jednym z domów poczęstowano mnie świetnym grójeckim bimbrem. Prawie się udusiłem po wypiciu szklanki tego napoju. Wcześniej nie piłem alkoholu. Starostwo było zamknięte, zacząłem walić kolbą w drzwi. Weszliśmy do sali, na skutek wypitego alkoholu, zacząłem rozbijać szafkę. Na szczęście żołnierze złapali mnie i zaczęli przekonywać: - Panie dowódco, niech pan nie rozbija, bo to nasze. Nikogo w starostwie nie było, poszliśmy do „Społem”, sklep płonął, wódka płynęła rynsztokiem. Widzieliśmy trzech zabitych Niemców. Poszliśmy do mleczarni, część chłopaków zaczęła kopać dół, reszta pakowała broń, zwłaszcza schmesiery i krótką broń do baniek po mleku. Około 12 ustawiliśmy się i poszliśmy czwórkami do Caritasu. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, koło Caritasu stał czołg. Do budynku nie można było wejść bezpośrednio, dostępu do niego broniły zasieki zbudowane po ataku AK na siedzibę Gestapo. Wprowadzili nas do dużej sali z zakratowanymi oknami, tam był sowiecki pułkownik, komendant miasta i oficer Ludowego Wojska Polskiego z dziwną wroną na czapce. Najpierw przemawiał Sowiet, jego słowa tłumaczył oficer. Mówił, że zwalnia nas z przysięgi złożonej w AK. Zaproponował, że możemy zachować swoje stopnie wojskowe i wstąpić do LWP z tym samym stopniem jaki miał w AK lub do Milicji Obywatelskiej. Do MO zgłosił się tylko Kubiak, mój kolega, ale po jakimś czasie go wyrzucono. Kazano nam złożyć broń i rozejść się. Miałem tylko mały pistolet, tzw. siódemkę. Jeden z kolegów ucałował schmeisera i zaczął płakać, że miał ten pistolet całą wojnę, a teraz musi go oddać.
Kiedy rozpoczęła się sowiecka okupacja, w Grójcu zaczęły się aresztowania.
Przez dwa tygodnie był spokój, potem ludzie zaczęli znikać. Obawiam się, że niektórzy nigdy nie wyszli z więzienia. Do dziś nie wiadomo, kto został aresztowany i kto nie wrócił. Nie zostały spisy. Wtedy osiedlił się w Grójcu doradca PUBP, Łotysz, ubierał się na czarno. Rozpoczęły się rabunki i prześladowania, ludzie nie wracali z aresztowań. Wtedy zapadła decyzja, że powstaje Ruch Oporu Armii Krajowej. Byłem w AK, znalazłem się i w ROAK. Moim dowódcą był Zbigniew Przybysz.
Jak Pana aresztowano?
Mieszkałem obok plebanii w murowanym budynku. Tam mieszkało dwóch wikarych, kościelny i świeckie siostry. W grudniu przyszedł po mnie pluton Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. U mnie w pokoju były duże, gipsowe figury świętych. Zrobili rewizję, pierwsza rzecz, którą zrobili, to podnieśli figurę i wyciągnęli spod niej, „dowód mojej zbrodniczej działalności”, małą tubkę z angielskim napisem, że to są 9 milimetrowe naboje. Nigdy wcześniej tego nie widziałem. Nie mieliśmy takich nabojów. Przynieśli to ze sobą. Plutonowy KBW powiedział do mnie: - Jestem z AK, do KBW zostałem wcielony z poboru. Uciekaj, będziemy strzelać w powietrze. Nie zaryzykowałem. Wiedziałem, że mogą mi strzelić w plecy. Zaprowadzili mnie do Caritasu. Było tam już siedmiu chłopaków z AK i kilkadziesiąt osób z okolicznych wsi, zmęczonych, bo ich gnano wiele kilometrów na piechotę. Ustawiono nas w rządku i zaczęto wypytywać. Byłem warszawskim cwaniakiem, dziś już taki nie jestem. Mieliśmy po piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat. Nikt z nas nie miał dokumentów. Przesłuchujący spytał ile mam lat. Odpowiedziałem: Sto. Uderzył mnie w twarz. Spytał drugi raz, odpowiedziałem: sto jeden. Ta historia została przez przypadek uwieczniona w książce i w filmie „Popiół i diament”. Kiedyś poznałem Jerzego Andrzejewskiego i przy wódce mu o tym opowiadałem. Oficer znikł, zwróciłem się do dowódcy plutonu, który mnie zatrzymał: Co dalej? Czeka się – odpowiedział. Zatrzymani chcieli jeść. Jeden z pilnujących dał nam kawałek chleba, kiełbasy. Pilnujący nie byli ubowcami, przyzwoici ludzie ze wsi, wcieleni do wojska z poboru.
Z Caritasu wyszedł Pan w wyjątkowych okolicznościach. Pomogło szczęście i brawura.
Przed powstaniem był instruktorem broni. Szkolenie polegało na tym, że trzeba było rozebrać i złożyć z zamkniętymi oczyma. Potrafiłem to dość dobrze zrobić. Miałem kolegę, który przed powstaniem produkował granaty. Jeden wybuchł, zostało mu tylko dwa palce. Wszyscy mu zazdrościli, bo uznawano go za bohatera, miał duże powodzenie u kobiet. Ale wracając do tematu. W Caritasie była paczka granatów. Nigdy takich nie widziałem. Spytałem: Co to jest? Jak to działa? Żołnierz odpowiedział: Granat przeciwpancerny. Była to krótka konserwa, wsadzało się zapalnik, zamykało szlufkę i można było go użyć. Spytałem czy mogę zobaczyć ten granat. Podał mi go. Zamknąłem szlufkę i mówię: To ja wychodzę. Nikt się nie ruszył. Odłożyłem granat pod budynkiem, bo bałem się, że wybuchnie. Złapałem „okazję” i pojechałem do Warszawy. Niedawno zastanawiałem się, czy aby sobie tego nie wymyśliłem. Po długich poszukiwaniach znalazłem ten granat w internecie.
Po kilku miesiącach został Pan ponownie zatrzymany przez UB.
W marcu 1946 r. dozorca ostrzegł mnie, że w mieszkaniu mojej matki jest UB. Nie miałem gdzie iść. Poszedłem do mieszkania, ubecy powiedzieli, że muszą mnie zabrać na Sierakowskiego, żebym złożył wyjaśnienia. Zamknęli mnie na piątym piętrze. Siedziałem tam 24 godziny bez jedzenia, spałem na podłodze i kombinowałem jak zwiać. Po dwóch dniach zaczęło się „badanie”. Przesłuchania trwały dosyć długo. Potem przenieśli mnie do piwnicy do celi. W celi było nas osiemnastu. Siedzieli tam AKowcy z Podlasia, prości ludzie, do których do dziś mam wielki szacunek i sentyment. Byłem najmłodszy w celi, musiałem wynosić kibel. Traktowali mnie w pewnym momencie jak kapusia, uważali, że taki gówniarz jak ja nie może być wzywany codziennie na kilkanaście godzin na przesłuchania, myśleli, że wzywano mnie, abym na nich donosił. Przesłuchania były ciekawe. Przyznałem się, że byłem w AK i walczyłem w powstaniu warszawskim. Postawiono mi zarzut współpracy z Niemcami. Odpowiedziałem, że w powstaniu strzelaliśmy do Niemców. Okazało się, że mieli teorię, że powstanie nie było wymierzone w Sowiety. Trzymałem się z uporem swojego zdania. Pewnego dnia jeden, przyszedł Ubek i powiedział: Trzeba z nim zrobić porządek. Zostałem wtedy porządnie pobity: złamali mi nos, jestem trochę głuchy, bo bili mnie w ucho. Potem wrzucili mnie do celi jak worek kartofli. Tam przeżyłem najpiękniejszy dzień w życiu. Wszyscy koledzy z celi przygotowali dla mnie jedzenie, gęstą zupę z pęczaku, w której łyżka stawała, chleb zostawili i dostałem najlepszą pryczę, wysoko. W zupie z pęczaku liczyliśmy każde ziarno kaszy, ten, kto miał sześć, był szczęściarzem. Tego dnia uznali, że jestem swój chłopak. Uczyłem ich piosenek. Najpiękniejsza była ta piosenka – Gdy wrócisz po tylu latach, zastaniesz pokój w kwiatach, jak gdyby nigdy nic – to stare tango uczyły mnie dziewczyny w Grójcu. Uczyły też mnie tańczyć. Za śpiewanie piosenek w celi dostałem 24 godziny karca.
W więzieniu na Sierakowskiego doszło do niespodziewanego spotkania.
W celi mówiono na mnie Lilijka. Byłem harcerzem, w celi używano wulgarnych słów, ja nie przeklinałem, wyśmiewano się ze mnie. W pewnym momencie ktoś zastukał do drzwi. Zawołano: Lilijka, to do Ciebie. Zeskoczyłem z pryczy, usłyszałem głos Zbyszka Przybysza: Wszystko wziąłem na siebie. Dostanę czapę, ale Ty wyjdziesz. Odpowiedziałem: Nie pierdol. Cela zaczęła ryczeć ze śmiechu: Lilijka w końcu przeklął. Do dziś zastanawiam się, skąd Przybysz wiedział, w której siedzę celi? Sam nie wiem, w której celi siedziałem. Nigdy nie zaproponowano mi konfrontacji z nim. Nie padło na przesłuchaniach jego nazwisko. Pod koniec maja 1946 r. wywołano mnie z celi i kazano wszystko zabierać. Wiele rzeczy nie miałem. Chłopcy z celi mówili, że idę na rozwałkę. Wyprowadzono mnie na podwórko, wsadzili mnie do dekawki, tam siedział też Przybysz, skuto nas. Jechaliśmy przez most pontonowy przez Wisłę, byliśmy bladzi i brudni. Mostem szły dziewczyny, miały bzy w rękach, wszyscy ludzie, którzy nas widzieli po drodze, odwracali się ze wstrętem. Powiedziałem wtedy do Zbyszka: Myśmy walczyli za tych ludzi, a oni się od nas odwracają. Pewnie myśleli, że to kryminaliści.
Przywieziono was do Caritasu do Grójca.
Najpierw było nas dwóch w celi, później wrzucono jeszcze jednego człowieka. W celi było ciemno. Nie znałem go dobrze, ale wiedziałem, kto to jest. To był Cygan, Rysiek Pietras. Był strasznie pobity, chcieliśmy go podnieść, zaczął wyć, miał połamane żebra. Wiązano nam ręce drutem kolczastym. Codziennie wyprowadzano nas do ubikacji w podwórku. Drzwi były otwarte, pilnowało nas dwóch z pepeszą. Z czasem przyzwyczajali się do nas. Później był jeden pilnujący z pepeszą, później z pistoletem. Przesłuchiwali nowi, młodzi sędziowie śledczy. Powtarzali: Przyznaj się. Wszystko już wiemy. Przesłuchania obserwował sowiecki doradca UB, łysy, ubrany na czarno, Wasylij Kirpiczow. Zwróciłem się do Sowieta: Wolę być przesłuchiwany przez pana niż przez tych idiotów. Przybysza o ile pamiętam nie wzywano na górę, na przesłuchania, wzywano mnie. Jednego z więźniów dwóch ubeków biło cepami. Przybysz chciał się mu rzucić na pomoc, powstrzymałem go. Możliwe, że bitym był Pietras. Katownię UB odwiedził prokurator. Spytał czy mamy zażalenia. Wystąpiłem do przodu, koledzy spojrzeli na mnie, gdyby ich wzrok mógł zabijać, padłbym martwy. Obawiali się, że jak zacznę się skarżyć, nasze straszne warunki pogorszą. Spytał mnie, czego chcę. Chciałbym zdawać maturę – powiedziałem. – Za co siedzicie? – Byłem w powstaniu. – Zrobimy, abyście zdali maturę – powiedział. Moje warunki się poprawiły, dostałem lepsze jedzenie. Skatowanego Pietrasa na czas wizyty prokuratora schowano. Wyniesiono go na strych albo wywieziono na komisariat Milicji, kiedy prokuratura jechała na komisariat wywieziono go stamtąd.
Rodzina wiedziała, gdzie jest Pan więziony?
Nie można się było dowiedzieć kto został aresztowany i gdzie jest więziony. Trzeba się było dowiedzieć o której w więzieniu przyjmują paczki. Jeżeli paczka została przyjęta, szukana osoba tam była przetrzymywana. Pewnego dnia dostałem paczkę. W koszyku było wino mszalne, słonina, cebula. Wiedziałem, że mój wuj, ks. dziekan Aleksander Bujalski i rodzina już wiedzą gdzie jestem. Ubek, który sprawdzał czy w paczce nie ma grypsu, spytał, czy ksiądz proboszcz jest bogaty. Chciał się zorientować czy wujo może dać mu łapówkę. Zażądał dwieście lub pięćset dolarów. Nie sądzę, żeby ksiądz dziekan miał pięćset dolarów. Po targach zaprowadził mnie do celi. Okazało się, że Przybysza nie ma. Około dwunastej w nocy drzwi otworzyły się z hukiem. Wstałem, wszedł ubek z latarką i spytał: Dlaczego drzwi są otwarte? Gdzie jest więzień? Odpowiedziałem: Nie wiem, nie jestem od zamykania drzwi. Dostałem w twarz. Zaczęło się przesłuchanie, zorientował się, że nic nie wiem o ucieczce. Powiedziałem, że może być u Sobocińskiego. Pod kilkuosobową eskortą zaprowadzono mnie do Sobocińskiego. Poszedłem na pierwsze piętro, stali na dole i celowali we mnie. Zacząłem walić w drzwi i spytałem czy jest Zbyszek. Nie było nikogo. Ubecy nie chcieli wchodzić do domu, z ulgą odprowadzili mnie do celi. Po dwóch miesiącach przeniesiono mnie do celi na górę, gdzie siedziało około dwudziestu osób. Zostałem starszym celi. W końcu mnie wypuszczono, nie było zarzutów. Zbyszka Przybysza nigdy już nie spotkałem.
Rozmowa ukazała się w miesięczniku ziemi grójeckiej "Nasze Czasy".
Napisz komentarz:
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Redakcja portalu Grojec24.net nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Każdego użytkownika obowiązują zasady komentarzy.
Komentarze (0):
Na razie nie ma żadnych komentarzy - Twój może być pierwszy!