Spędziła trzy lata w więzieniu, bo... nie doniosła na męża
Zamieszkała w celi o wymiarach 1,90 na 2,50 metra i była akurat dziewiątą lokatorką tej klitki. Na piętrowej pryczy mogły spać co najwyżej cztery dziewczyny. Pozostałych pięć dyżurowało na podłodze. Jadło się tam przegniłą kapustę z robakami, zupę z nieskrobanej marchwi, zupę z czarnych glizd, chleb sojowy i do tego gorzka kawa.
Od redakcji: Drodzy Czytelnicy, na łamach dawnej prasy, można znaleźć interesujące teksty poświęcone naszej okolicy. Prezentujemy jeden z nich, przedstawiający tragiczną historię kobiety, uczestniczki konspiracji antyniemieckiej i antykomunistycznej, Krystyny Głogowskiej z Armii Krajowej i Ruchu Oporu Armii Krajowej. Autorem jest Mirosław Prandota, artykuł ukazał się w tygodniku Odrodzenie w numerze 34 z 26 VIII 1989 r.
Polak też potrafił być katem...
Mirosław Prandota, Tygodnik Odrodzenie, nr 34, 26 VIII 1989 r.
STOS starych dokumentów. Oto fragment jednego z nich, wydanego w dniu 31 grudnia 1956 roku przez Sąd Wojewódzki, Wydział II Cywilny, po rozpoznaniu sprawy z powództwa Krystyny Głogowskiej przeciwko Skarbowi Państwa o odszkodowanie: Z treści akt wynika, że Ob. Krystyna Głogowska oczywiście bez zasadnie została pozbawiona wolności przez tymczasowe aresztowanie, przeto może dochodzić odszkodowania stosownie do przepisów itp...”
PO KRYSTYNĘ GŁOGOWSKĄ przyszli 23 maja 1946 roku o godzinie trzeciej po południu. Drzwi otworzyła gosposia, bo Krystyna leżała chora z poważnymi komplikacjami poporodowymi, po urodzeniu martwego dziecka. Nie ruszała się z łóżka, nie miała nawet siły powitać uzbrojonych gości. Było ich siedmiu. Kazali ubierać się i iść. Kiedy zorientowali się, że jest to niemożliwe, usiedli. Będą tak siedzieli dwanaście dni. W ciągu tych dwunastu dni będą Krystynę odwiedzać różni znajomi. Wszyscy zostaną zatrzymani. Bez powiadomienia najbliższych, bo taki był zwyczaje
Przypadek zrządził, że jednak znajomi wrócili wkrótce do domu. Lekarz, major WP, inwalidą przychodził dzień w dzień robić chorej zastrzyki. Oczywiście, zatrzymano go pierwszego dnia. Ostatniego natomiast dnia jednego z funkcjonariuszy mocno rozbolał żołądek. Na oczach swych kolegów i „zaproszonych” gości dosłownie wił się z bólu.
— Zrób pan coś wreszcie! — padło polecenie pod adresem lekarza.
— Mogę napisać receptę, a któryś z panów pójdzie do apteki — odpowiedział lekarz.
Zgodzili się. Lekarz napisał co trzeba, podpisał się, postawił pieczątkę i aktualną datę. Któryś z funkcjonariuszy poszedł do apteki. Aptekarz, który już wiedział o zniknięciu lekarza, natychmiast zawiadomił władze o pojawieniu się petenta z aktualną receptą. Interwencja udała się. Wszyscy zatrzymani i w mieszkaniu Krystyny Głogowskiej zostali zwolnieni, natomiast ją samą zabrano wreszcie z domu. Najpierw do siedziby Wojewódzkiego UB, a następnie do więzienia.
Jak do tego doszło i dlaczego?
Wszystko co dobre i złe rozpoczęło się 15 stycznia 1945 roku. Kapitan Głogowski, szef obwodu Głuszec z lat okupacji, nakazał swojemu oddziałowi założenie biało-czerwonych opasek i kontrolowanie porządku w mieście. Niemcy uciekli wieczorem, należało więc zadbać o spokój i porządek, a czas był taki, że broń miał każdy, więc z każdej strony można było spodziewać się ! napadów i rabunków.
Udało się utrzymać porządek. Wkroczyła Armia Czerwona wraz z nieodłącznym oddziałem NKWD. Oddział ten zajął natychmiast lokal opuszczony przez gestapo i... znalazł tam listę 17 osób do aresztowania, którą Niemcy pozostawili. Gestapo nie zdążyło jednak dokonać aresztowań. Zdążyła za to NKWD. Aresztowano nie wszystkich, bo niektórzy ukryli się przed Rosjanami tak jak I kiedyś kryli się przed Niemcami. Czas aresztowania, nie przekraczał zresztą dwóch tygodni i tylko prezes miejskiego sądu (również z gestapowskiej listy) został wysłany do obozu przygotowującego się na wycieczkę do syberyjskich łagrów, skąd go cudem wydobyto po kilku tygodniach za sprawą polskich prawników.
Mimo że ustanowiono cywilne władze państwowe, prawdziwym władcą miasta okazał się wkrótce szef Urzędu Bezpieczeństwa, Władysław Ino wolski — jak się okazało — alkoholik i sadysta. Już po złożeniu broni przez polską armię podziemną wyłapał nieostrożnych AK-owców i zapełnił nimi więzienie, z którego dniem i nocą dochodziły krzyki torturowanych ludzi.
W tej sytuacji kapitan Głogowski zorganizował tzw. ROAK (Ruch Oporu Armii Krajowej). ROAK trzykrotnie przesyłał Inowolskiemu ostrzeżenie. Nie doprowadziło to do zmiany postępowania szefa UB. W czerwcu Inowolski otrzymuje już tylko wyrok śmierci. Wyrok ten został wykonany, ale już wkrótce grupa UB zostaje wzmocniona, a w podziemiach byłej placówki gestapo przybywa AK-owców.
Głogowski decyduje się więc na zorganizowanie ataku na gmach UB i na odbicie więźniów. Akcja zakończyła się porażką, bo UB-owcy byli o niej uprzedzeni, a na dodatek jeden z atakujących zostaje ranny w piętę i na drugi dzień schwytany. Funkcjonariusze UB zbyt długo przetrzymują rannego w areszcie. Kiedy wreszcie odwiozą go do szpitala w Warszawie na. Kowelską, stopa nadaje się już tylko do amputacji.
Głogowski postanawia odbić jeńca z silnie strzeżonego szpitala. Osobiście dowodzi akcją, plan powiódł się doskonale. Jeniec zostaje przetransportowany do mieszkania kapitana. Wkrótce kapitan dostarcza mu protezę i fałszywe dokumenty.
I w tym momencie rodzi się wina Krystyny Głogowskiej, żony kapitana. Jej obowiązkiem było — jak wynikało z przewodu sądowego — donieść władzom Bezpieczeństwa o działalności męża. Nie wydała go, więc otrzymała wyrok: sześć lat więzienia! Amnestia złagodziła ten wyrok do lat trzech plus pozbawienie praw publicznych i honorowych na 2 lata.
Zanim ją wyprowadzono z sali sądowej, zbliżył się młody sędzia Jan Grynkiewicz. — Jest mi przykro — powiedział. — Nie mogłem inaczej. Musiałem wydać taki wyrok.
Sędzia Grynkiewicz okazał się zbyt wrażliwy jak na wymagania epoki. Popełnił samobójstwo w kilka miesięcy później, kiedy musiał wydać z kolei wyrok śmierci na młodą dziewczynę, która rzekomo udzielała schronienia bandytom.
Krystyna Głogowska, była komendantka Wojskowej Służby Kobiet przy Armii Krajowej, pracująca od 1941 roku w konspiracji, miała 22 lata, kiedy została przywieziona do więzienia przy ulicy 11 Listopada w Warszawie. Zamieszkała w celi o wymiarach 1,90 na 2,50 metra i była akurat dziewiątą lokatorką tej klitki. Na piętrowej pryczy mogły spać co najwyżej cztery dziewczyny. Pozostałych pięć dyżurowało na podłodze. Jadło się tam przegniłą kapustę z robakami, zupę z nieskrobanej marchwi, zupę z czarnych glizd, chleb sojowy i do tego gorzka kawa. Na mycie, pranie i zmywanie naczyń cela otrzymywała dziennie 10-litrowy dzbanek z wodą.
Była to tzw. cela antypaństwowa bez dostępu do gazet i książek. Od zewnątrz zamykana na trzy sztaby. Na pierwszy spacer więźniarki wyszły dopiero po roku. Cela ta mieściła się na wprost korytarza męskiego, więc przez szczeliny kobiety mogły obserwować, co się tam dzieje. Przed Bożym Narodzeniem na przykład strażnicy ogłosili, że przyjdzie ksiądz i że każdy lub każda będą mogli się wyspowiadać. Krystyna nie mu siała długo wyglądać przez dziurkę, aby rozpoznać postać w sutannie.
— To nie jest żaden ksiądz! — krzyknęła głośno. — To mój śledczy!
I zaczęła walić pięściami w drzwi, podając wiadomość na całe więzienie. Funkcyjny spowiednik musiał zwijać swój konfesjonał.
W tym skromniutkim metrażu siedziało się za różne sprawy. Na przykład za wierszyk o Bierucie pewna dziewczyna odsiedziała półtora roku. Inna znów dostała trzy lata za to, że otrzymywała listy i paczki od rodziny z Anglii. Jeszcze inna — że przed wojną była dziedziczką, a jej mąż po wojnie został na Zachodzie. I wreszcie znalazła się tam 16-latka, o której wspominałem już wcześniej, z wyrokiem śmierci zamienionym na dożywocie z powodu stwierdzonej ciąży.
Głód, chłód i brud — wszystko to spowodowało gruźlicę płuc u Krystyny.
Jej matka występuje więc o zwolnienie córki z więzienia. Robiło się to obowiązkowo za pośrednictwem Urzędu Bezpieczeństwa. Kilkakrotne próby kończyły się zawsze jednakowo: „Zawiadamia się, że prośbie nie nadano dalszego biegu”.
Kiedy okazało się, że stan więźniarki jest już mocno krytyczny, przeniesiono ją do szpitala w więzieniu mokotowskim, a następnie do izby chorych, gdzie przebywała do końca wyroku. Zapamiętała stamtąd oficera więziennego, który odznaczał się wyjątkowo rozrywkowym usposobieniem. Wyprowadzał mianowicie więzionego AK-owca na korytarz, kazał ustawić mu się na czworakach, potem siadał na niego i kazał „wozić się” nie szczędząc pogróżek.
Człowiek ten stał się z czasem żywym potwierdzeniem prawa równowagi w przyrodzie. Otóż któregoś dnia, wychodząc za swojego dyżuru spotkał przy bramie czekającą nań kobietę. Już na ulicy okazało się, że kobieta ta rozpoznała w nim konfidenta gestapo. Podniosła wrzask, przybiegli milicjanci. No i karta się odwróciła. Ujeżdżacz AK-owców powrócił wkrótce do tegoż mokotowskiego więzienia, ale — z 15-letnim wyrokiem.
Jest sporo spraw, które dobra pamięć przechowuje w swych zakamarkach przez całe lata. Na przykład coś takiego: Kiedy na śmierć prowadzono zwykłego kryminalistę, było to w godzinach urzędowania. Ze skazanym szedł prokurator i ksiądz, a cała ta ostatnia droga obwarowana była pewnymi szykanami prawa. Kiedy zaś tracono AK-owców, robiono to zawsze w godz. 21-23 po cichu i bez urzędowego towarzystwa osób służbowo zobowiązanych do udziału w czynnościach tego rodzaju. Wyglądało na to, że władze albo się wstydzą tego, co robią, albo też — że nikt nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za śmierć tych ludzi.
Przez cały czas pobytu w więzieniu Krystyna nie wiedziała co dzieje się z mężem. Mało tego. Jeszcze w półtora roku po wyjściu z więzienia od nikogo nie mogła uzyskać wiadomości o mężu. Dopiero po olbrzymich i uporczywych staraniach w Prokuraturze Wojskowej, Generalnej i w Sądzie Wojskowym odesłano ją do Biura Ewidencji Ludności i tam właśnie dostarczono akt zgonu męża. Został stracony 6 lutego 1948 roku, akurat w trzecią rocznicę ich ślubu.
KRYSTYNA GŁOGOWSKA znalazła się w areszcie 3 czerwca 1946 roku. Już w trzy tygodnie później funkcjonariusze UB nadjechali ciężarówkami do opustoszałego mieszkania i opróżnili je z mebli i z całego wyposażenia. Nie pogardzili też zapasem węgla jaki był w piwnicy. Ta nadgorliwość władz Bezpieczeństwa wynikała z przewidywań co do losu Stefana Głogowskiego, męża Krystyny. Tylko z przewidywań, bo w momencie rabunku (inaczej tego chyba nazwać nie można) nie było jeszcze wyroku ferującego karę śmierci. Tym bardziej nie było wyroku w sprawie Krystyny. Wyrok ten zapadł dopiero w dniu 7 lipca 1947 roku. Była w nim kara więzienia, nie było natomiast mowy o przepadku mienia. Wprost przeciwnie — sąd przyznał skazanej zwrot przedmiotów znajdujących się w depozycie, tj. 10 tysięcy złotych, 5 rubli w złocie i złoty zegarek z bransoletką.
Oto wypis z notatki służbowej dokonanej w dniu 26 czerwca 1948, przeprowadzonej przez urzędnika Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego.
„Dnia 25.6.48 r. przeprowadziłem zabezpieczenie mienia na rzecz Skarbu Państwa znajdującego się w magazynie WUPB w Warszawie, a należącego do skazanego przez Wojsk. Sąd Rejonowy w W-wie dn. 5 XII. 1947 r. (półtora roku po zagarnięciu wyposażenia mieszkania — przyp. mój: M. P.) Głogowskiego Stefana. Meble znajdują się mieszkaniu prywatnym naczelnika Wydziału Śledczego, adapter w świetlicy Urzędu, a reszta rzeczy w magazynie”.
I jeszcze jedna notatka służbowa.
„Dnia 2 I 1950 r. przeprowadziłem wywiad w Woj. Urzędzie Bezp. Publ. w Warszawie w sprawie ruchomości należących do Głogowskiego Stefana i żony jego, Krystyny. Ruchomości te zostały zabezpieczone przez WUBP w W-wie i złożone do magazynu Urzędu a następnie rozsprzedane pomiędzy funkcjonariuszy WUBP… W sprawie rzeczy wartościowych i 400 000 zł — należy się zwrócić pisemnie do WUBP, który twierdzi, że nic mu o tych rzeczach nie jest wiadomo. Prawdopodobnie odesłane do Min. Bezp. Publ.”.
Tymczasem Krystyna Głogowska opuszcza więzienie 4 czerwca 1949. Wraca do swojego domu przy ulicy Boernera 47. W mieszkaniu nie tylko nie zastaje ani jednego ze swoich sprzętów zapisanych trzy lata temu na specjalnej liście od nr 1 do 134, ale — nie zastaje też miejsca dla siebie samej. Mieszka tam już inna, nie znana jej rodzina. I tak jedynym jej majątkiem stało się nagle więzienne ubranie plus gruźlica płuc, zdobyta również w więzieniu.
Pojechała do matki, która mieszkała wtedy w Grójcu. Przez osiem miesięcy starała się bezskutecznie o pracę, mimo że miejsc pracy było do wyboru i do koloru. Nikt nie odważył się przyjąć partyzantki z powojennej AK.
Krystyna szuka pracy, by zarobić na sukienkę, a tymczasem WUBP w piśmie do Urzędu Likwidacyjnego (30.3.1950) oznaczonym nadrukiem ŚCIŚLE TAJNE informuje, „że przedmioty należące do Głogowskiego Stefana i Głogowskiej Krystyny, które znajdowały się na przechowaniu w tut. Urzędzie... zostały komisyjnie zlikwidowane (rozsprzedane)... Jednocześnie komunikujemy, że zakwestionowane u skazanego rzeczy wartościowe a mianowicie: 408,620 złotych (to właśnie o tych pieniądzach szef WUBP — jak podałem wyżej — powiedział, że mu nic nie wiadomo), 101 dolarów w banknotach, 100 dolarów w zlocie, 55 rubli w zlocie, papierośnica złota, dwa zegarki złote, dwa sygnety złote i obrączka złota — nie objęte protokołem wycenienia zostały przekazane do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego pismem z dnia 15.9.1949 r. za nr KB-9077/49”.
Pismo to podpisał szef WUBP w Warszawie, nieczytelnie — co, jak stwierdziłem na podstawie dokumentacji — było regułą. Szef był tak samo utajniony, jak i jego praktyki.
Krystyna kieruje teraz swoje uzasadnione pretensje do Wojskowej Prokuratury Rejonowej, która odsyła ją z kolei do Urzędu Likwidacyjnego w Warszawie. Dochodzenie Urzędu, przesłuchiwanie świadków itp. — wszystko to zajmuje rok starań. Po roku w dniu 18 stycznia Urząd Likwidacyjny oddzielił wreszcie (teoretycznie!) własność Krystyny od własności jej męża i wydał decyzję ostateczną w trybie administracyjnym, przyznając jej zwrot niesłusznie zagrabionych przedmiotów, pomijając taktycznie kwestię mieszkania. Decyzja ta dała jej tylko zadośćuczynienie moralne, ponieważ — wszystkie przedmioty zostały rozprowadzone w drodze sprzedaży. Oczywiście w kupnie brali udział wyłącznie funkcjonariusze Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Toteż trudno się dziwić, że suma, jaką uzyskano, wyniosła 127.460 zł. Za przedmioty opisane, w 134 pozycjach! W przeliczeniu na nowe złotówki (w 1950 roku była wymiana) Krystyna otrzymać mogła — za wyposażenie 2-pokojowego mieszkania, odzież, przedmioty gospodarcze itp.
— około 2 tysiące złotych. Oczywiście suma ta była parodią, i kpiną z wszelkich norm prawnych, toteż Krystyna odszkodowania nie przyjęła.
MINĘŁO kilka lat. Nastał czas tzw. odwilży. Krystyna Głogowska występuje w swojej sprawie do Prokuratury Generalnej.
W maju 1956 Prokuratura Generalna podzieliła poglądy skarżącej i wystosowała odpowiednie pismo do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej oraz do Prokuratury m. st. Warszawy.
W sierpniu tegoż roku Prokuratura m. st. Warszawy wystąpiła z z poradą, aby K. Głogowska zwróciła się do sądu cywilnego.
Sąd cywilny z kolei „uznał się niewłaściwym do rozpoznania niniejszej sprawy” i przekazał ją wydziałowi karnemu.
A później już rozgrywał się regularny ping-pong. Dokumentacja wracała z wydziału karnego do cywilnego, potem znowu z cywilnego do karnego i tak w kółko aż do roku 1962. Kiedy wreszcie Krystyna Głogowska utwierdziła się w przekonaniu, że nie istnieje siła, która by sprawiła zwrot zagrabionego jej mienia, dała spokój. Tym bardziej że sam koszt prowadzonej przez kilka lat sprawy przekraczał jej możliwości finansowe.
Tak naprawdę to nie było nawet człowieka, którego można by personalnie postawić przed sądem. Józef Światło, osoba, z którego polecenia aresztowano jej męża, dawno już prysnął na Zachód. Niejaki podpułkownik Krakowski (imienia nikt już nie pamięta) wiceszef bezpieki,, ten który przywłaszczył sobie po aresztowaniu jej meble, poszedł śladem światły.
Pani Krystynie pozostałej na dziś niewiele z tego, co kiedyś miała. Tylko pamiątki... — Dokumenty, wycinki prasowe, korespondencja z lat wszechwładzy UB-owskiej. Wszechwładzy, bo było tak: im wyższy stopień w AK, tym większa szansa otrzymania wyroku śmierci. Sytuacja taka zmuszała i prowokowała do czynnego oporu, co z kolei pogłębiało terror ze strony UB. I niestety, tylko jedna strona miała przyznane oficjalne prawo do nazywania drugiej – bandą.
Bezzasadne pozbawienie wolności teraz tymczasowe aresztowanie trwało u pani Krystyny trzy lata i trzy dni!
Napisz komentarz:
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Redakcja portalu Grojec24.net nie ponosi odpowiedzialności za ich treść. Każdego użytkownika obowiązują zasady komentarzy.
Komentarze (1):
Jxxx; 26 sierpnia 2024, 09:05
Wszyscy byli ubecy powinni stanąć przed sądem i odpowiedzieć za swoje zbrodnie dożywotnio odebrać im prawa publiczne i przepad mienia.